Program piątkowego koncertu Filharmonii Krakowskiej obejmował utwory kompozytorów, których nazwiska rozpoczynają się na literę M: Mozart, Mendelssohn i Mahler. Mendelssohna nazywano dziewiętnastowiecznym Mozartem, między innymi dlatego, że, niczym tamten, zaczynał jako cudowne dziecko. Wszyscy trzej zajmowali się dyrygenturą, przy czym dwaj ostatni wykonywali również kompozycje innych twórców. M to także inicjał Muzyki, a więc sztuki, której cała trójka poświęciła swoje życie.
Oczywiście byłoby przesadą dopatrywanie się w juwenilium jakim niewątpliwie pozostaje I Symfonia Es-dur KV 16 Wolfganga Amadeusa Mozarta, utwór ośmiolatka, a więc utalentowanego dziecka, przebłysków przyszłego geniuszu, choć intonowany przez rogi motyw c-d-f-e w drugiej części powraca w jego dojrzałej twórczości, w tym w finale ostatniej, co symboliczne, XLI Symfonii C-dur „Jowiszowej” KV 551. Sascha Goetzel podszedł jednak do tej partytury (rękopis znajduje się w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej) z pełnym respektem.
Nie tylko dbał o walory brzmieniowe zespołu smyczkowego uzupełnionego o dwa rogi i dwa oboje, ale starannie wyważył proporcje dynamiczne, budując w oparciu o ich zmiany dramaturgię Molto allegro, z tworzącymi napięcie wyrazistymi tremolami skrzypiec. Pod koniec Andante wydobył pewien pierwiastek grozy w ostinatowym motywie kontrabasów i wiolonczel, niczym jakieś memento rozlegające się na kantylenowym tle skrzypiec. W pełni beztroski nastrój zapanował dopiero w finałowym rondzie w tempie Presto. Goetzel to artysta, przez którego poniekąd przepływa muzyka, a on sam stanowi dla niej rodzaj medium. Następnie doszedł do głosu śpiewający obój w transkrypcjach siedmiu spośród czterdziestu ośmiu Pieśni bez słów Felixa Mendelssohna, będącego pomysłodawcą tej romantycznej formy. Dokonał ich Andreas Tarkmann, skądinąd mój rówieśnik, przeznaczając je na obój (sam na nim grał) i smyczki.
Słucha się ich ze znaczną przyjemnością, zwłaszcza Allegretto tranquillo op. 30 nr 6 pod nazwą Pieśni weneckiego gondoliera, Allegretto non troppo op. 67 nr 6, czyli Kołysanki, i zamykającego wybór Allegro di molto op. 30 nr 2, wywołującego skojarzenia z tarantelą. Arkadiusz Krupa, oboista Sinfonii Varsovii, eksponował w partii solowej kantylenową naturę swego instrumentu, a dyrygent wycofał się na drugi plan jak przystało na prowadzenie dyskretnego akompaniamentu.
Swoistą pieśnią bez słów i również z obojowym solo, tym razem w wykonaniu Pawła Nyklewicza, jest Ruhevoll, poco adagio, a więc wolna część z IV Symfonii G-dur Gustava Mahlera, zwłaszcza na początku płynąca szerokimi frazami. Duże wrażenie wywierało poprzedzające finał Sehr behaglich ritardando i ściszenie, przy tym jednak głęboko osadzone w instrumentach. W ogóle dyrygent starał się nadać temu najbardziej klasycyzującemu i pogodnemu dziełu austriackiego kompozytora przysłowiową wiedeńską lekkość i wdzięk w zakresie artykulacji i dynamiki. Poczynając od pierwszych taktów Bedächtig, nicht eilen kwintet smyczkowy i perkusja urzekały elegancją i klasycznym decorum, jedynie od czasu do czasu ogólne wrażenie psuły waltornie, czy to nie do końca czystą intonacją, czy brzmieniem zbyt dosadnym dynamicznie jak na tak zarysowane tło.
W scherzu In gemächlicher Bewegung, ohne Hast zabrakło mi większej wyrazistości, czy nawet drapieżności, jak przystało na muzykę, w której to Śmierć przygrywa na skrzypcach, czyli przyjaciel Hein, kościutropowa personifikacja tejże w niemieckiej tradycji ludowej, z której Mahler zaczerpnął tekst do wokalnego finału, a mianowicie z des Knaben Wunderhorn, antologii anonimowej poezji. Solo sopranowe wykonała w nim Aleksandra Blanik, adeptka Ewy Biegas w katowickiej uczelni muzycznej, stopniowo rozśpiewując się i na koniec płynnym prowadzeniem głosu czyniąc w pełni wiarygodnym Niebiańskie życie, którego wizję przywołuje ostatnia część symfonicznego cyklu, a Sascha Goetzel zadbał o powolne wygasanie i zamieranie brzmienia rozpływającego się w zapadającej ciszy. Dzięki remontowi ulicy Zwierzynieckiej żaden tramwaj czy dźwięk alarmu nie zakłócił tego efektu.
Lesław Czapliński