Beethoven i Rachmaninow. Pierwszy, swymi wizjonerskimi utworami wybiegający w przyszłość i zapowiadający romantyzm. Drugi, zagubiony w dwudziestym stuleciu twórca o późnoromantycznej formacji artystycznej w zakresie muzycznej wyobraźni i dźwiękowej wrażliwości.
W pierwszej części Allegro con brio III Koncertu fortepianowego c-moll op. 37 Ludwiga van Beethovena niezbyt mi odpowiadał zbyt duży wolumen dźwięku solisty – Jean-Efflama Bavouzeta. Bardziej na miejscu w kadencji oraz w heroicznym Piątym w Es-dur, nie bez kozery opatrzonym mianem Cesarskiego, podczas gdy Trzeci to jeszcze świat klasycyzmu, choć o tragicznym odcieniu, co łączy go z koncertem Wolfganga Amadeusa Mozarta w tej samej tonacji. Moim zdaniem pianista w pełni odnalazł się dopiero w następującym Largo, wydobywając jego marzycielski nastrój, w którym dosłuchać się można już niebawem pojawiających się w tej roli romanz.
Ponadto okazało się, że stać go na bardziej subtelne touché. W Rondzie potrafił z kolei dobierać różne natężenia dynamiczne, na przykład lżejsze przy powtórzeniu refrenu. Efektownie też przeprowadzone zostało powierzone smyczkom fugato, nadające temu ogniwu większy ciężar gatunkowy. Wydaje się wszakże, iż bliższy naturze i temperamentowi artysty jest żywioł wirtuozowski, który w pełni doszedł do głosu w zagranym na bis Szalonym walcu Jules'a Masseneta, z kodą zdającą się nie prowadzić do zakończenia.
Tak się składa, że w programie pierwszego koncertu pod batutą Antoniego Wita, na jakim byłem jako dziecko, też znalazł się III Koncert fortepianowy Beethovena i do tego również z francuskim solistą przy klawiaturze.
Wszystko, o czym była do tej pory mowa, stanowiło zaledwie wprowadzenie do zasadniczego punktu programu tego wieczora, jakim było poprowadzenie przez Antoniego Wita II Symfonii e-moll op. 27 Siergieja Rachmaninowa, w drugiej redakcji z 1941 roku. Jej wykonanie w pełni zasługuje na miano prawdziwej kreacji, na miarę zbliżających się osiemdziesiątych urodzin kapelmistrza (7 lutego). Przede wszystkim pomyślnie zmierzył się z rozmiarami tego dzieła, zakrojonego na epicką skalę. Tak jednak zarysował jego dramaturgię, że nie odczuwało się rzuconego przez kompozytora wyzwania czasowi.
W otwierającym, majestatycznym Largo zwracało uwagę precyzyjne i wyrównane, nieomal organowe brzmienie obydwu sekcji dętych. Następujące po nim Allegro moderato płynęło rozlewnymi, momentami elegijnymi frazami o namiętnym zacięciu. Scherzo operowało kontrastowymi triami, z bardzo burzliwą kulminacją po środku. Wytchnienia dostarczyło Largo, po którym nastąpiło barwnie zorkiestrowane Allegro vivace, z budującymi napięcie accelerandami.
W przypadku kwintetu smyczkowego można było podziwiać gęste, nasycone brzmienie, wychodzące naprzeciw emocjonalności tej muzyki, której dyrygent nadał wszakże wyrazistą formę. Nie muszę dodawać, że swoim obyczajem, kiedyś będącym powszechną praktyką, poprowadził całość z pamięci.
Poprzednio krakowskich filharmoników w takiej dyspozycji słyszałem chyba tylko dwukrotnie w trzecich symfoniach: Beethovenowskiej Eroice pod Witoldem Rowickim i Wagnerowskiej Brucknera ze Stanisławem Skrowaczewskim za dyrygenckim pulpitem. Nie przypadkiem Antoni Wit był jednym z następców pierwszego na czele Filharmonii Narodowej, a drugiego zastąpił jako interpretator dzieł austriackiego kompozytora. Po takim wykonaniu nie dziwiła w pełni zasłużona i uzasadniona owacja na stojąco, a słuchacze, którzy mieli z nim do czynienia, parafrazując Arystotelesa, doznali duchowego uwznioślenia.
Lesław Czapliński