Przegląd nowości

Piotr Buszewski na powitanie wiosny

Opublikowano: poniedziałek, 29, kwiecień 2024 06:54

W tej sprawie postanowiliśmy jechać do Lipska, gdzie Grand Tour wypatrzył dwa kwietniowe występy Piotra Buszewskiego w tamtejszej Operze. Ten trzydziestoletni obecnie tenor przyspieszając swą międzynarodową karierę niezbyt często występuje w Polsce i – tak mi się wydaje – niezbyt dba o swe polskie publicyty zwłaszcza, że nie posiada tu krajowego impresaria.

 

Zanim jednak zdam relację z jego lipskich występów, dwa słowa o tym mieście, jego tradycji muzycznej i teatrze operowym. Licząc drogę na zachód Lipsk znajduje się około 400 km od Poznania i tylko niecałe 300 km od Wrocławia. Po NRD – owskiej brzydocie stał się miastem pięknym, pełnym wiosennej zieleni, kwitnących bzów, kasztanów i tulipanów, nowo wybudowanych obiektów, w tym zachwycającej siedziby Orkiestry Gewandhausu.

 

Tradycja muzyczna Lipska opiera się na Janie Sebastianie Bachu, który spoczął w ewangelickim kościele św. Tomasza, młodym Ryszardzie Wagnerze mieszkającym i działającym tu przez kilka lat, a przede wszystkim Feliksie Mendelsonie Bartholdym, po którym pamiątki i muzyka są ozdobą tego miasta.

 

Prawdziwą potęgę muzyczną stanowi Orkiestra Gewandhausu. Przekonaliśmy się o tym podczas spektaklu Rosenkavaliera Ryszarda Straussa i Rigoletta Verdiego, w których śpiewaka włoskiego i księcia śpiewał nasz Piotr Buszewski. Wprawdzie Gewandhaus muzykę Straussa grał za głośno, zacierając słyszalność śpiewanego tekstu, ale za to proporce brzmieniowe w dziele Verdiego były idealne, a w obu spektaklach poziom muzyczny wykonania sięgał wręcz wymiarów niebotycznych. Rosenkavalierem dyrygował Christoph Gedschold, a Rigolettem Anna Skryleva, co warto zapamiętać, bo to kapelmistrzowie doprawdy znakomici.

 

O ile dzieło Straussa (premiera przed kilkoma tygodniami) wyreżyserował wspaniale Michael Schultz, to Rigolettem zajął się niejaki Antony Pitavachi z Lubeki, reżyser o poważnym dorobku repertuarowym, coś w rodzaju naszego Trelińskiego, tylko bardziej utalentowany, ale mniej sprytny. To co powyprawiał na scenie z librettem Francesco Maria Piave według dramatu Le roi s’ amuse Viktora Hugo nakazuje zdjęcie z afisza tych nazwisk i pozostawienie muzyki Verdiego tylko z nazwiskiem Pitavachi.


Od razu na początku widzimy nie istniejącego w tej operze trupa córki hrabiego Monterone, nie wiedzieć czemu zamordowanego zresztą w dalszej części przedstawienia. Stara, bogobojna Giovanna, opiekunka Gildy, w tej inscenizacji jest młodą, przekupną i rozpustną służącą Rigoletta. On sam paradujący przez wszystkie trzy akty bez garbu jako błazen książęcy, a przecież Rigoletto bez garbu, to nie Rigoletto. Magdalena, siostra bandyty Sparafucilla w tej inscenizacji to nie ponętna i sprzedajna ladacznica, a leciwy i kulfoniasty babon, za którego nie chwyciłby się żaden fatygant, nawet za dopłatą. Takich bezsensów było wiele, ale wszystkie przesłaniała światowej klasy obsada solistów z Danielem de Vicente (Rigoletto), Anastasją Zöhler (Gilda) i Piotrem Buszewskim (książę Mantui).

 

Nasz tenor śpiewał rewelacyjnie. Jego trwający tylko 6 minut pobyt na scenie w Rosenkavalierze (śpiewak włoski) został pokwitowany owacją publiczności podczas ukłonów solistów po każdym akcie, o co bezskutecznie upominam się w Polsce. Natomiast księciem Mantui zachwycił nas wszystkich; urodą głosu, bezproblemową techniką wokalną, zręcznością sceniczną i naturalnym aktorstwem, nie mówiąc już o urodzie sylwetki i młodzieńczym męskim wdzięku. Po spektaklu zaprosiliśmy go na lampkę wina do reprezentacyjnej sali hotelu Capri by Fraser, w którym mieszkaliśmy obok Opernhausu, aby jak najwięcej dowiedzieć się o jego aktualnych dokonaniach i planach na przyszłość. Okazał się atrakcyjnym, inteligentnym, interesującym rozmówcą, a nasze panie pod urokiem jego osobowości zafundowały sobie wspólne fotografie, co najmniej po kilka każda. W drodze powrotnej te same damy naciskały na dyr. Marzenę Jezierzańską, aby utworzyć fanklub Piotra Buszewskiego i organizować podróże operowe tam, gdzie w przyszłości będzie można go słuchać i oglądać. Pani dyrektor wcale się nie opierała…

 

Natomiast ja odnotowuję z satysfakcją – obok odkrycia gwiazdy Piotra Buszewskiego na powitanie tegorocznej wiosny – poranny koncert kameralny, na który wybraliśmy się do Domu Mendelssohna. Śpiewała młoda czeska sopranistka Olga Jelinkova (ta sama, która dwa dni wcześniej wystąpiła w Rosenkavalierze jako Zofia), na klarnecie grał Andreas Lehnert, a przy fortepianie zasiadł Christian Hornef. W programie były utwory dziewiętnastowiecznego kompozytora i klarnecisty włoskiego Ernesta Cavelliniego śpiewane i grane przez całą trójkę doprawdy wspaniale, co wzbogaciło nasze powitanie wiosny w gościnnym i przyjaznym Lipsku.

                                                                      Sławomir Pietras