Przegląd nowości

Co smuci, co boli, a co przeraża…

Opublikowano: poniedziałek, 19, marzec 2018 07:44

Na dwa tygodnie przed 10 rocznicą śmierci Gustawa Holoubka niejaki Marcin Gogulski, radny Prawa i Sprawiedliwości dzielnicy Mokotów podczas sesji rady powiedział: „Gustaw Holoubek wielkim aktorem był. Ale był też idiotą politycznym, jak większość środowiska artystycznego”.

Gdyby nie ten cytat, pewnie nikt by tego nie zauważył. Kogo bowiem obchodzi co mówią na sesjach warszawscy radni dzielnicowi, zwłaszcza dotknięci przypadłością o którą oskarżony został nasz wielki aktor i niezapomniany człowiek teatru. Puszczanie płazem tego rodzaju epitetów staje się regułą wśród wybitnych postaci życia artystycznego. Nie tak dawno Krystyna Janda została porównana do prostytutki przez lekarza – związkowca i mimo napływających zewsząd nalegań, nie zdecydowała się wnieść pozwu przeciwko osobnikowi, którego nazwisko brzmi Krzysztof Bukiel.

Wzywam więc teraz wdowę po Gustawie Holoubku Magdalenę Zawadzką, wybitną aktorkę i ambasadora Fundacji Skolimowskiej, oraz ich syna Jana, znanego operatora filmowego do oskarżenia niejakiego Marcina Gogulskiego o zbezczeszczenie pamięci ich męża i ojca, a dla nas wybitnej postaci polskiej kultury.

Pozostawianie takich napaści bez jakiejkolwiek reakcji ośmiela wszelakich nikczemników do popisywania się swym chamstwem i bezkarnością, zwłaszcza wobec osób publicznych, a przede wszystkim powszechnie znanych artystów. Ściganie tego rodzaju przestępstw możliwe jest tylko na wniosek osób poszkodowanych, lub ich najbliższych, stąd moje  - Pani Magdaleno i Panie Janie – prośby i nalegania.

Sprawa staje się bardziej skomplikowana jeśli chodzi o odpowiedzialność za twierdzenie że idiotami politycznymi jest także „większość środowiska artystycznego”. Tutaj byłbym ostrożniejszy z tą większością. Nie radnym dzielnicowym o tym orzekać, ale polityczny idiotyzm w naszym środowisku daje o sobie znać, choć jest daleki od większości. 

Czyż nie świadczy o tym ciągnący się w nieskończoność konflikt wokół Teatru Polskiego we Wrocławiu, czy krakowskiego Teatru Starego? Czyżby nie zbiorowa utrata rozsądku i brak stosownego otrzeźwienia doprowadziło do kryzysu w Operze Bałtyckiej? A awantura, zawirowania, absurdalne posunięcia i bałagan z marnymi szansami na jego zakończenie, czy nie jest przykładem politycznej apatii wokół Teatru Wielkiego w Łodzi? To wszystko – delikatnie mówiąc – smuci!


Celina Martini ponoć poznańska pianistka i kompozytorka o której dotąd nie słyszałem, nie wytrzymała tego, co dzieje się w Gmachu pod Pegazem i za wszystko obwiniła aktualnego dyrektora artystycznego „Widocznie w 38-milionowym narodzie nie znalazł się nikt wystarczająco kompetentny, by poprowadzić średniej wielkości prowincjonalny teatr operowy, gdyż stanowisko dyrektorskie w Teatrze Wielkim w Poznaniu piastuje Gabriel Chmura, obywatel państwa Izrael.”

Zarzut nietrafiony i niemądry. Profesja dyrektora opery od niepamiętnych czasów miała niewiele wspólnego z obywatelstwem. Quatrini za czasów Moniuszki kierował Operą Warszawską będąc Włochem. Donizetti zarządzał Operą Komiczną w Paryżu też jako przybysz z Italii. Gatti-Casazza – również Włoch – z powodzeniem kierował Metropolitan w Nowym Jorku, a Niemiec Rolf Liebermann paryskim Palais Garnier. Słynny Rudolf Bing – z żydowskimi korzeniami - spędził 5000 wieczorów jako dyrektor Metropolitan Opera, a u nas w drugiej połowie XX wieku wybitnymi dyrektorami polskich teatrów operowych byli zasymilowani Zdzisław Górzyński i Robert Satanowski. W naszym Poznaniu w latach 20-tych ubiegłego stulecia Operą kierował z licznymi sukcesami Piotr Stermicz – Valcrociata, znakomity dyrygent pochodzenia włosko – chorwackiego.

Tak więc wytykanie Gabrielowi Chmurze jego izraelskiego obywatelstwa jest wpisywaniem się w  skutki aktualnie przetaczającej się polskiej głupoty. Natomiast to co stało się z Teatrem Wielkim pod jego artystycznymi rządami wymaga stanowczej odważnej i kompetentnej reakcji ze strony krytyki, środowiska, publiczności, a przede wszystkim odpowiedzialnego za to organu założycielskiego.

Dla mnie to sprawy zbyt bolesne, abym - póki co - szerzej wypowiadał się publicznie. Na uzdrowienie sytuacji w Gdańsku, Łodzi i Poznaniu nie ma jednoznacznej recepty, zwłaszcza drogą doszczętnie skompromitowanych konkursów. Są natomiast liczne inne sposoby, o czym wiedzą fachowcy, a nie wątpliwi kandydaci do dyrektorskich eliminacji.

Z mojej perspektywy, smuci los ludzi opery na Wybrzeżu, boli upadek Teatru Wielkiego w Łodzi, gdzie zostawiłem 10 lat codziennej ciężkiej, ale wydajnej pracy. Natomiast to, co stało się z poznańskim Gmachem pod Pegazem przeraża nawet mnie, odpornego na wstrząsy operowego robotnika, którego – na wszelki wypadek – nikt nie pyta o zdanie.

                                                                                        Sławomir Pietras