Pierwsza w nowym sezonie bezpośrednia transmisja z Metropolitan Opera, za pośrednictwem sieci Multikino, przypomniała romantyczną operę francuską ze znakomitym francuskimi solistami. Rolę Samsona w operze Camille Saint-Saensa Samson i Dalila wziął na siebie w tej chwili czołowy francuski tenor Roberto Alagna, w partii Arcykapłana wystąpił renomowany baryton Laurent Naouri.
Pozostałą część obsady stanowili artyści ze Wschodu. Wódz Filistynów Abimelek to dobrze brzmiący Elchin Azizow, Starym Żydem był także piękny bas Dmitry Bielosselskiy, który niestety mocno słabł w niskich rejestrach, ale prawdziwą rewelacją okazała się łotewska mezzosopranistka Elīna Garanča w roli Dalili. Ona wraz ze swym partnerem stworzyła zjawiskową parę kochanków, których łączy miłość i... nienawiść. Bo głos Roberto Alagna wszedł teraz w bardzo korzystny okres, nabrał głębi i soczystości, zaś tym samymi cechami mogła się poszczycić Garanča.
Jej popisowa aria Mon coeur s'ouvre a te voix, która w końcowej części zmienia się w piękny duet miłosny była zaiste imponująca. Robertowi Alagna pojawiło się niewielkie brzęczenie w głosie dopiero na sam finał, kiedy okaleczony i poniżony wzywa boga, by dał mu siły i ostatnim wysiłkiem woli potrafi zburzyć wspaniałą świątynię filistyńskiego boga Dagona. Jego partnerka natomiast bardzo wyraziście środkami aktorskimi oddaje swą kobiecą perfidię, z elementami wstydu, bo w końcu przez swoje wyrachowanie traci niezwykłego kochanka.
Dobrze brzmiał chór MET, świetnie akompaniowała solistom orkiestra pod dyrekcją Sir Marka Eldera, strona akustyczna była tym razem bez zarzutu, równowaga głosów i orkiestry była wysterowana ze smakiem i znawstwem przez inżynierów dźwięku. Warto przyjrzeć się pozostałym elementom przedstawienia.
Reżyseria Darko Tresn jaka była całkowicie pozbawiona eksperymentalnych pomysłów, statyczna i zachowawcza. Może to i dobrze, że dramat miłosny znany z Biblii nie został przeniesiony do współczesnego biura czy obozu dla uchodźców, wszystko odbywało się według założeń libretta. Więcej pomysłowości wykazał autor scenografii Alexander Dodge, który całość inscenizacji ujął w kształt wycinka koła. Takie było okno sceny i takie wejście do apartamentów Dalili. Ażurowa, w małe kółka, była dodatkowa kurtyna zasłaniająca miejsce akcji na scenie. Wiele poruszeń odbywało się jakby za zasłoną, tajemniczo, widzieliśmy tylko zarysy postaci, które coś przynosiły, i dopiero po chwili ażurowa zasłona podnosiła się i dawała już swobodny wgląd akcję.
W tym samym stylu zbudowano potężny, ażurowy posąg filistyńskiego boga Dagona, który stanowił dodatkową atrakcję dla tancerzy wspinających się po jego wyżłobieniach, i oczywiście dla widzów. Kostiumy Lindy Cho nawiązywały do strojów ludów Wschodu, może Tatarów, ale w końcu nie wiadomo do dziś skąd na Bliskim Wschodzie wzięli się Filistyni. Stroje Żydów były umowne, szare, pozbawione ozdób, bo to wiązało się z ich niewolnictwem.
Wymyślną aranżację, niby tatuaży mieli natomiast na ciele tancerze pojawiający się w scenie rytualnej orgii. Układ choreograficzny scen baletowych opracowany przez Austina McCormicka stanowił standardowe połączenie egzotyki z niezbyt ryzykownymi akrobacjami i symulacjami erotycznymi. Przedstawienie w całości solidnie przygotowane i atrakcyjne wizualnie mogło się podobać publiczności w każdym wieku i ze zróżnicowanym wyrobieniem estetycznym.
Na koniec warto parę słów poświęcić reportażom i wywiadom prowadzonym w przerwach między aktami przez Susan Graham, zasłużony amerykański mezzosopran, która od razu znajdowała wspólny język z występującymi w przedstawieniach młodszymi od niej solistami. Na wstępie było przypomnienie zmarłej niedawno gwiazdy Montserrat Caballé i krótkie nagranie jej występu z młodym Jose Carrerasem. Mark Elder zapytany przez prowadzącą, czy zetknął się kiedyś z hiszpańską artystką przyznał, że przypadek pozbawił go takiej przyjemności - zaplanowany występ został odwołany.
Następnie bardzo swobodną i dynamiczną wypowiedź zaprezentował Samson, czyli Roberto Alagna. Wspomniał on wrażenie, jakie w dzieciństwie wywarła na niego biblijna historia tego żydowskiego bohatera czytana przez jego babcię. Francuski śpiewak wykonał też piękny gest w stosunku do polskiej widowni, bo nie tylko zapowiedział, że niebawem wystąpi na tej scenie ze swoją żoną Aleksandrą Kurzak (w Carmen) ale jeszcze pozdrowił słuchaczy w Polsce i wtedy na sali kinowej Złotych Tarasów w Warszawie rozległy się oklaski.
A na zakończenie powiedział, że francuską widownię też pozdrawia. Elīna Garanča z kolei pozdrowiła po łotewsku swoich rodaków i również zwróciła się do publiczności w...Meksyku. Baryton Laurent Naouri nikogo nie pozdrawiał, ale za to zaśmiał się jak Mefisto. Susan Graham zapowiedziała też kilka spektakli, które niebawem będą do oglądania w transmisji z MET, a więc Dziewczynę z dzikiego Zachodu Pucciniego (27.10.2018).
Tutaj zaproponowała rozmowę ze słynnym tenorem niemieckim Jonasem Kaufmanem, który chyba stał na jakimś stopniu, bo wydawał się nieco wyższy od postawnej śpiewaczki. Była jeszcze sympatyczna scenka w pracowni krawieckiej z wykonawczynią współczesnej opery Nico Muhly'ego Marnie, rozgrywającej się w estetyce lat 50. Dzieło to będzie transmitowane z MET 10.11.2018 roku. Sezon opery nowojorskiej zapowiada się zatem bardzo atrakcyjnie.
Joanna Tumiłowicz