Przegląd nowości

„Makbet” Verdiego w Opéra Royal de Wallonie w Liège

Opublikowano: wtorek, 19, czerwiec 2018 10:28

Po premierze Attyli, dzieła pisanego w trakcie choroby, lekarze nakazali Verdiemu dłuższy odpoczynek. Kompozytor zastosował się do ich zaleceń i odłożył na później rozmaite plany artystyczne, zachowując wszakże jeden projekt, to znaczy operę obiecaną Lanariemu, impresariowi florenckiego Teatro della Pergola.

Makbet,Opera de Liege 1

W ten sposób powstał Makbet (oczywiście zainspirowany sztuką Szekspira), którego prapremiera miała miejsce w marcu 1847 roku we wspomnianym teatrze. Przyniosła ona ogromny sukces wywołując spontaniczne wybuchy zachwytu publiczności, która już w pierwszym akcie wymusiła bisowanie aż trzech numerów. Następnie doszło do paru wznowień nowego dzieła za granicą (w tym również w Warszawie), po których Verdi zaczął wprowadzać do partytury rozmaite zmiany i poprawki. Do jej gruntownego przerobienia doszło jednak z okazji premiery paryskiej, która odbyła się w kwietniu 1865 roku, i to właśnie ta nowa wersja weszła na stałe do repertuaru.


Otóż przygotowując teraz na zakończenie sezonu nową inscenizację Makbeta w belgijskiej Opéra de Liège, jej dyrektor a zarazem inscenizator tej produkcji Stefano Mazzonis di Pralafera postanowił – w porozumieniu z dyrygentem Paolo Arrivabenim i wykonawcą tytułowej roli Leo Nuccim – zaprezentować swojej publiczności wersję z 1865 roku, dodając jednak finał wersji florenckiej.

Makbet,Opera de Liege 2

Wymienieni artyści doszli bowiem do wniosku, że ów finał jest bardziej spójny pod względem dramaturgicznym i że emanuje z niego większa siła emocjonalnego oddziaływania na widza. Można się także domyślać, że takie rozwiązanie, zawierające arioso „Mal per me”, pozwoliło cieszącemu się zasłużoną sławą i uznaniem Nucciemu zabłysnąć przed tutejszą publicznością w ostatniej, wyeksponowanej scenie.

Makbet,Opera de Liege 5

I tak też się stało, albowiem to właśnie włoski artysta stał się główną gwiazdą tego wieczoru, choć przecież trudno nie zauważyć, że wraz z upływem lat jego fantastycznie niegdyś brzmiący głos zatraca wyrazistość barw i świeżość brzmienia, zaś coraz krótszy oddech nie pozwala na swobodne prowadzenie fraz. Te związane z dość zaawansowanym już wiekiem artysty słabości wokalne są jednak fantastycznie rekompensowane jego niezwykłą osobowością sceniczną, teatralnym temperamentem i intensywną interpretacją. Nic dziwnego, że widzowie ulegli jego niebywałemu zaangażowaniu i towarzyszącej mu legendzie, dziękując Nucciemu gromkimi owacjami.


Z gorącym przyjęciem spotkał się też występ Tatiany Serjan, która w roli Lady Makbet wywarła duże wrażenie wręcz nieograniczonymi środkami wokalnymi, gęstym nasyceniem porażającego dużym wolumenem sopranu i mocno osadzonym dołem skali, choć górne dźwięki często raziły nieprzyjemnym „zakleszczeniem”. Pięknie brzmiał też soczysty bas Giacomo Prestii w partii Banco i plastycznie prowadzony tenor Gabriele Mangione w krótkiej, ale istotnej pod względem dramaturgicznym roli Makdufa. Ponadto z przyjemnością słuchało się wcielającego się w postać Malkolma Papunę Tchuradze. Nad całością realizacji muzycznej czuwał bardzo w Liège lubiany i ceniony maestro Paolo Arrivabeni, znawca twórczości Verdiego, który nadał wykonaniu odpowiedni rytm, energię i niezwykle zróżnicowany koloryt. 

Makbet,Opera de Liege 4

Stefano Mazzonis di Pralafera oparł swoją klasyczną - w dobrym znaczeniu - inscenizację na pomyśle ukazującym życie jako grę w szachy. To właśnie na wielkiej, odbijającej się dodatkowo w zawieszonym na wysokości pod kątem lustrze szachownicy (scenografia Jean-Guy Lecat) poszczególne postacie wcielają w życie swoją strategię i przesuwają jak pionki uległe im jednostki. Sama idea wydawała się na początku ciekawa i zapowiadała interesująco się rozwijającą narrację sceniczną. Szybko się jednak okazało, że padła ofiara pewnej schematyczności i niepotrzebnej, doprowadzonej do dużej przesady dosłowności. Najbardziej irytującym zabiegiem było na przykład ubranie wszystkich wykonawców w stroje wzorowane na figurach szachowych (kostiumy Fernand Ruiz), co nie tylko utrudniało im swobodne poruszanie się po scenie, ale jeszcze w dodatku niekiedy wyglądało wręcz komicznie, co w przypadku opery o dramatycznym charakterze nie jest zbyt szczęśliwym rezultatem. Dość zabawnie prezentowały się też dość niefortunnie ułożone układy choreograficzne w scenach baletowych (Rachel Mossom) oraz wygląd wyposażonych w rogi i brody czarownic. Zaskoczył wreszcie widok sunącego ku zamkowym murom lasu Birnam, przywołanego tutaj za pomocą nie wiadomo dlaczego energicznie potrząsanych przez protagonistów gałązek. Niezależnie jednak od tych ewidentnych potknięć inscenizacyjnych, mieliśmy tu do czynienia – zwłaszcza za sprawa doskonałego poziomu muzycznego – z przedstawieniem atrakcyjnym i dostarczającym wielu pozytywnych wrażeń.

                                                                                 Leszek Bernat