Przegląd nowości

Szwed, Akiki, Grottger… i zdziwienie

Opublikowano: poniedziałek, 26, luty 2018 08:37

Spóźniony na bytomski spektakl Romea i Julii  Gounoda zasiadłem w pierwszym rzędzie balkonu. Było ciemno nie tylko na widowni, ale i na scenie. Siedzący z lewej strony jegomość nachylił się mówiąc: „Witaj potworze!”. Pewnie to jakiś zgrzybiały kolega szkolny z pobliskiego Będzina.

Kiedy wreszcie sceniczne ciemności rozjaśnił żyrandol zwiastując przerwę okazało się, że to Andrzej Szwed, impresario organizujący w latach 70- tych tournee Polskiego Teatru Tańca, w latach 80-tych zagraniczne spektakle Teatru Wielkiego w Łodzi, a potem w ramach promowania śpiewaków kreujący kariery międzynarodowe wielu operowych solistów.

Do Bytomia przyjechał sprawdzić postępy swego podopiecznego kontratenora Michała Sławeckiego, absolwenta klasy śpiewu prof. Artura Stefanowicza. Odkąd zraziłem się poznańskim kontratenorem, najpierw zaangażowanym przeze mnie, aby nie zginął z głodu, a potem buntujący zespół, śpiewający jak wrona po grypie, biegający z donosami do gazet i urzędów oraz wstępujący do różnych partii, aby wzmocnić swą siłę rażenia – straciłem sympatię do tej specjalności wokalnej.

Ale Michał Sławecki od razu zdobył moje uznanie zarówno barwą głosu, jego wolumenem i dobrze opanowaną techniką śpiewu. Mając kompetentnego profesora i profesjonalnego impresaria – daleko zajdzie. Tylko dla czego ten ostatni, po ciemku nazwał mnie potworem?. Widocznie taka jest konkluzja z wieloletniej współpracy utalentowanych agentów z nieustępliwymi dyrektorami. Wracając do spektaklu, jako Julia podobała mi się urodziwa, pięknogłosa i dobrze śpiewająca w języku francuskim Ewelina Szybilska. Równie dobrze spisali się starzy znajomi z okresu współpracy ze mną : Bogdan Kurowski (Laurenty), Zbigniew Wunsch (Kapulet), Maciej Komandera (Tybald) i Włodzimierz Skalski (Gregorio).

W roli Romea wystąpił tenor Song-Jung-Lee. We włoskim Renesansie nie było młodzieńców o urodzie azjatyckiej. Ale siła konwencji operowej sprawia, że piękno śpiewu pozwala zapomnieć o niezgodności koreańskiej urody z konterfektem młodzieńca z Verony. A Song-Jung-Lee śpiewał po prostu pięknie.

Nie podobała mi się reżyseria, a zwłaszcza scena u Ojca Laurentego przypominającego rabina we wnętrzu synagogi. Duety tknęły sceniczną nudą, a całość spektaklu tonęła w ciemnościach, słabo rozświetlana upiornymi slajdami.


Niedawno pięknie wyremontowano bytomską  widownię, a teraz rozbrykani statyści raz po raz wyskakują z dyrekcyjnych lóż przy scenie deptając buciorami miejsca, gdzie ongiś zasiadały legendy tego teatru: Belina-Skupiewski, Bursztynowicz, Fotygo-Folański, Stahl, Ormicki, Fontanówna Mateczka Zalewska, Gryglewski i Kopiński.

W przerwie komplementując przy herbacie dyr. Łukasza Goika za dobrą organizację, frekwencję  porządek i dyscyplinę w teatrze zauważyłem, że jest dzieckiem szczęścia. Nawet angażując kiepskich reżyserów odnosi sukcesy, co potwierdził komplet wspaniałej publiczności, gorąco oklaskującej wykonawców w finale. Ci ostatni mogliby powstrzymać się od bicia braw jedni drugim, lub samym sobie. Powtarzam to przy każdej okazji, ale jak dotąd bez żadnego skutku.

Tym razem przedstawienie sukces swój zawdzięcza adoptowanemu u nas dyrygentowi pochodzenia libańskiego Bassemowi Akiki. Związanie go z Operą Śląską stanowiskiem dyrektora artystycznego to kolejne mądre posunięcie dyr. Łukasza Goika. Akiki dyrygował orkiestrą muzykalnie, wrażliwie i wyraziście, a akompaniując ze sceną porozumiewał się doskonale. Chór śpiewał precyzyjnie pod kierownictwem Krystyny Krzyżanowskiej-Łobody. Tancerki i tancerze prezentowali się urodziwie, pod p.o. kierownictwem Grzegorza Pajdzika, tańcząc równo i z dyscypliną. Uprzejmie proszę zdjąć Pajdzikowi z nazwy stanowiska to p.o. Niemal od dziecka jest cenną częścią zasobów artystycznych baletu Opery Śląskiej, jego wybitnym wieloletnim solistą i nie ma co tu zwlekać.

Po powrocie w redakcji Angory czekały mnie dwie reakcje na błąd w pisowni nazwiska malarza Artura Grottgera w którymś z poprzednich felietonów. Pani Monika Widomska w swym liście wyraziła nadzieję , że to tylko „chochlik”(ma być Grottger, a mnie się napisało Grodger – przepraszam !).

Natomiast anonimowy Krzysztof Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. obrzucił mnie takimi oto inwektywami: „po polsku pisać nie umie… ma coś z pamięcią i z ortografią… pyszałkowaty… zadufany w sobie… znawca niewiadomo czego… nie odpuszczę… niejakiego Pietrasa (nie pisma tego) do póki na maila mi nie napisze i uzna oficjalny podpisany błąd… prof. Bralczyk i prof. Miodek pękają ze śmiechu z tego bufona co pisać nie umie”.

Nie wiem jak zakończyć ten felieton, może zdziwieniem, że i tacy czytelnicy się zdarzają.

                                                                            Sławomir  Pietras