Przegląd nowości

Październikowo – listopadowy smutek

Opublikowano: poniedziałek, 06, listopad 2017 06:25

Jak co roku o tej porze jest mi smutno . Niedawno wspominając Halinę Dzieduszycką napisałem, że jej wspaniała córka Małgorzata nazywa się Dziewulska. A ona przecież wyszła za Andrzeja Ziemilskiego, pisarza, socjologa i dziennikarza, którego znałem i ceniłem, ma z nim dwóch udanych synów i jest po nim wdową już od kilkunastu lat. Przepraszam!

Poszedłem na premierę Erosa I Psyche Ludomira Różyckiego do Opery Narodowej z dwóch powodów: ponad 50 lat temu dziełem tym w Poznaniu rozpoczął swą kadencję Robert Satanowski, a rolę tytułową śpiewała Alicja Dankowska i Janina Rozelówna, w której się wówczas kochałem. Chodziłem więc na każde przedstawienie dla Rozelówny z miłości, a dla Dankowskiej , aby ją krytykować ( teraz wiem, że niesłusznie ). Wreszcie to wybitne dzieło po półwieczu wróciło do repertuaru, niestety pokiereszowane przez reżyserkę Barbarę Wysocką. Sprawę uratował nowy dyrektor muzyczny Teatru Wielkiego Grzegorz Nowak, dyrygent światowego formatu, który partyturę Różyckiego wykreował z wrażliwością, precyzją, dbałością o detale i poczuciem młodopolskiego stylu. To był drugi powód mojej bytności na tej premierze.

Pojechałem do Lublina zobaczyć zrealizowany tam przez Marię Sartovą i Marcina Sompolińskiego Czarodziejski flet. Oboje osiągnęli wiele , aby zespół tamtejszego teatru muzycznego grającego na co dzień operetki i musicale pokazać od jak najlepszej strony. W obsadzie znalazłem dwójkę solistów, którym przepowiadam interesującą karierę. Paminę śpiewała Monika Buczkowska, a Papagenem był Arkadiusz Anyszka. Oboje młodzi, urodziwi, utalentowani, pięknogłosi oraz dobrze wykształceni wokalnie i aktorsko.

Niestety posmutniałem przeczytawszy zakalcowatą księgę wydaną z okazji 70- lecia lubelskiego Teatru Muzycznego. Najpierw sążniste orędzia aż siedmiu notabli (dyrektorzy Teatru, Marszałek, Wicemarszałek, Wojewoda, Prezydent Miasta, a nawet prof.zw.dr hab. Ryszard Cieśla ze SPAM-u i Danuta Renz z ZASP-u z kuriozalną fotografią w strojnym wieńcu na głowie).


Następnie drobnym drukiem nudne ględzenie o długiej historii tego teatru , jego artystach, zapisy sążnistych rozmów z różnymi osobami oraz niekompletny spis dyrektorów, dyrygentów i kierowników poszczególnych ekip. Brakowało natomiast wykazu premier z realizatorami i obsadami całego 70-lecia oraz wyeksponowania co najmniej kilku historycznych postaci lubelskiej Operetki, z zaledwie wspomnianą Barbarą Kostrzewską na czele, która pozostawiła tu 6 lat swej dyrekcji artystycznej, reżyserii i kilka wspaniałych kreacji scenicznych. Znów posmutniałem!

Dokładnie 24 października 1987 roku odbyła się premiera Nabucca Verdiego w Teatrze Wielkim w Łodzi. Ten spektakl po dzień dzisiejszy – to niesłychane – idzie kompletami. W 30-lecie jego powstania odbył się temu poświęcony Wieczór, który ze swadą i wdziękiem prowadził Przemysław Rezner. Na scenie pojawiły się wszystkie pokolenia solistów, którym zawdzięczamy długowieczność łódzkiego Nabucca.  Zachwycona publiczność po latach oglądała ciągle żwawych nestorów: Joannę Cortés, Ewę Karaśkiewicz, Irenę Głowaty, Jolantę Bibel, Ewę Szymkiewicz, Marię Szczucką, Jerzego Jadczaka, Zbigniewa Maciasa, Andrzeja Malinowskiego, Zygmunta Zająca, Krzysztofa Bednarka, Sylwestra Kosteckiego, Katarzynę Nowak-Stańczyk i Zdzisława Krzywickiego. Młodszą generację solistów reprezentowali Zenon Kowalski, Monika Cichocka, Bernadetta Grabias, Agnieszka Makówka, Małgorzata Borowik, Grzegorz Szostak, Robert Ulatowski i Krzysztof Marciniak.

Nie okazując tego nikomu  byłem i jestem nadal bardzo smutny. Dzień wcześniej odbył się w Milanówku pogrzeb wspaniałego basa Romualda Tesarowicza, który wówczas na premierze śpiewał partię Zachariasza. Pozostawił w Łodzi swe rewelacyjne kreacje Kardynała de Broni, Wotana, Borysa Godunowa, Mefistofelesa, de Silvy, króla Filipa, Mefista w Fauście. Potem lata międzynarodowej kariery (Paryż, Mediolan, Rzym, Tuluza, Marsylia, Orange, sceny niemieckie i amerykańskie). Następnie szereg kłopotów osobistych , nieszczęść i problemów zdrowotnych. W naszej operowej rodzinie był przyjacielem, kimś bliskim, jak bratem.

To największy, ciągle nieustępujący mój październikowo-listopadowy smutek.

                                                                             Sławomir Pietras