Przegląd nowości

Sonoria i gongoria

Opublikowano: czwartek, 21, wrzesień 2017 15:55

Koncert Orkiestry Muzyki Nowej wzbogacony przez występ Chóru VRC (przygotowanego przez Joannę Malugę) był opanowany przez kompozycje z gatunku sonorystycznego. Gwoździem programu okazała się mało znana Etiuda Tadeusza Bairda na chór, który tutaj nazwano orkiestrą wokalną, perkusję i fortepian z roku 1961. Ten zabytek muzyczny był bodaj najbardziej wyrafinowaną kompozycją jednego z zasłużonych twórców Warszawskiej Jesieni. Etiuda została zaanonsowana jako pierwszy utwór sonorystyczny w dorobku kompozytora, ale nie tylko to uzasadniało jego prezentację. Był to w konsekwencji katalog różnych mało wokalnych odgłosów ludzkiego aparatu mowy przedzielany czysto intonowanymi dźwiękami, a także licznymi glissandami. Tutaj trzeba ogromnie pochwalić poziom Chóru VRC, który jest wartością samą w sobie, choć zespołowi przydało by się przywiązywanie większej uwagi do ruchów dyrygenta. Chodzi o Szymona Bywalca, ważną postać Warszawskiej Jesieni, członka komisji repertuarowej Festiwalu. Wart uwagi był też narracyjny sposób prowadzenia fraz, które niekiedy dublowały perkusja i fortepian, co należy do tradycji klasyki muzycznej. Kompozycja była więc pomostem pomiędzy źródłami sonorystyki, a jej obecnym stanem, który można uznać, kto wie, za ślepą uliczkę.

Szymon Bywalec

Taka przynajmniej konstatacja wyłoniła się po wykonaniu na orkiestrę kameralną Pawła Hendricha Hordiaver na orkiestrę kameralną. Zadziwiała tutaj rozrzutność środków zastosowanych przez kompozytora, bo w wykonaniu uczestniczyły aż dwa fortepiany i harfa, wykorzystywane zresztą rzadko, były trzy odmiany fletów i dwie odmiany klarnetów. Czy nie nastąpiła tutaj  przewaga formy nad treścią, zwłaszcza, że w główny ton tej muzyce nadawały instrumenty głośne, a zwłaszcza poszerzona perkusja? Jedynym wytłumaczeniem mogła być nadzieja, że subtelne brzmienia, zresztą niestandardowo wydobywanych dźwięków ułożą się w jakąś niezwykle wyrafinowaną sonorystycznie paletę barw, co niestety nie nastąpiło. Do grupy sonorystycznych „kopciuchów” zaliczyć by należało Skin (skóra, skórka) utwór autorstwa Rebecca’i Saunders. Miał on swój, słabo zresztą czytelny tekst, podawany z ogromną pasją przez Joannę Freszel. Gdyby nadać mu większe znaczenie, było by pewnie ciekawiej, bo kompozytorkę inspirowały tak wybitne dzieła jak sztuka Samuela Becketa Trio duchów, a zakończyła cytatem z Ulissesa Jamesa Joyce’a. Czy trzeba szukać  lepszych patronów? Dla samej muzyki patronami były liczne gongi, wykonane np. z wielkich stalowych sprężyn samochodowych, i poczciwy tam-tam. Bardziej interesujący był utwór Andrzeja Kwiecińskiego (prawykonanie) super[PIPE(s)] na skrzypce (grał dzielnie Ashor Sarkissian) i orkiestrę kameralną, pod względem muzycznym zupełnie tradycyjne Rondo da capo z niewielkimi modyfikacjami. Kompozytor ułożył partię skrzypiec i towarzyszącej mu orkiestry z rozmaitych elementów, drażniąc uszy dźwiękami, zgrzytami, postukiwaniami i grą pod podstawkiem, licznymi glissandami i szmerami, ale także całkiem banalnymi trójdźwiękami harmonicznymi i skrzypcowymi łamanymi akordami.


Był to więc prawdziwy muzyczny przekładaniec przyrządzony z maestrią i humorem. Kompozytorowi wydawało się, że w tym tutti orkiestry ktoś usłyszy świst, gdy skrzypek machnie gwałtownie smyczkiem, albo perkusiści będą wywijać kolorowymi plastikowymi rurami. Takie same nadzieje wiązał z fletami bez główek i klarnetami bez ustników. Naiwność ta jednak miała przynajmniej jakieś odprężające znaczenie wizualne, a poza tym użycie w tytule słowa RURA czy też RURY też zobowiązywało.

Michele Marelli

Do utworów z sensem zaliczyłabym jeszcze Michela van der Aa koncert na klarnet solo, zespół i ścieżkę dźwiękową o nazwie Hysteresis, co ma oznaczać układ zależny zarówno od aktualnego otoczenia, jak i stanów poprzedzających.  To można rozumieć na milion sposobów, jako wszystko albo nic, ale sama muzyka, realizowana zresztą przez świetnego solistę Michele Marelli’ego była ciekawa, jakby dziwnie post-neoklasyczna, będąca jakby pokłosiem Bartoka czy Strawińskiego, z naturalnie rozwijającą się narracją i logiczną agogiką, postharmonią i postkontrapunktem. Sonorystyczne zgrzyty i gongi nie były w stanie zepsuć tego wrażenia.

                                                                       Joanna Tumiłowicz