Przegląd nowości

Cytra contra video

Opublikowano: czwartek, 21, wrzesień 2017 14:45

Nocny koncert hamburskiego Decoder Ensemble był wydarzeniem pasującym do jednej ze wcześniejszych idei Warszawskiej Jesieni – oswojenia instrumentów dawnych, które można wykorzystywać, oczywiście po pewnych przeróbkach, a głównie podłączeniu do prądu, w kompozycjach ściśle współczesnych. Decoderowi to nie wystarcza, więc częstym uczestnikiem muzycznych wydarzeń jest ekran, na którym rzucane są rozmaite obrazki i informacje słowne. A w ogóle członkowie zespołu sami nie stronią też od efektów wizualnych odgrywanych na żywo, co zbliża Decodera do teatru instrumentalnego. Kolejną cechą zespołu jest też to, że wykonują utwory wielu kompozytorów, ale także własne, i tak też było na koncercie w sali IMKA.

Leopold Hurt

Tutaj posłuchaliśmy i popatrzyliśmy na próby twórcze Leopolda Hurta (grającego w zespole na cytrze), Andrieja Koroliova (instrumenty klawiszowe) i Alexadra Schuberta (światło, dźwięk i elektronika). Składowa wideo nie była specjalnie bogata; można ją zakwalifikować do na wpół amatorskiego eksperymentu, bowiem obrazy rzucane na ekran nie wychodziły poza komiksowy standard, tylko niektóre slajdy były modyfikowane graficznie, a krótkie filmiki multiplikowane, co dawało jakże częste uczucie monotonii. Jedyną wartością, jaka pojawiła się na ekranie (tutaj oglądaliśmy grafikę Annabelle Dorn) była dokładna synchronizacja wymiany zdjęć z nagłymi pauzami w utworze Andreja Koroliova illegal sunshine fry my eyes na amplifikowaną wiolonczelę z pedałami, perkusję, keyboard, wizualizacje i elektronikę. O tym utworze można powiedzieć najwięcej, bo miał swój wyraźny program literacki i linearny przebieg historyjki, którą muzycznie i wizualnie ilustrował. Było to bowiem opisane co do minuty indywidualne wydarzenie związane z imprezą w jakimś klubie, gdzie leje się alkohol i inne trucizny, gdzie gra głośna i niewyszukana muzyka, gdzie pojawiają się podejrzane indywidua, gdzie można przeżyć przygodę miłosną i skąd nad ranem bardzo trudno wyjść na powierzchnię.


Slajdem inicjującym ten utwór od strony wizualnej był rzut oka na bogate w odręczne inskrypcje wnętrze wysłużonej klubowej toalety. Utwór Koroliova był też indywidualnym benefisem wiolonczelistki Sonji Leny Schmid, która nie tylko grała swoją partię i pedałami uruchamiała live electronics, ale także równolegle śpiewała rozmaite anglojęzyczne przeboje, wykazując się przy tym dobrą znajomością klubowej stylistyki.

Pewne podobieństwo formalne z kompozycją Koroliova wykazywał utwór zasłużonej eksperymentatorki muzyczno-socjalno-elektronicznej Brigitty Muntendorf play me back and forth. Tutaj w warstwie wideo pojawiały się jakieś obsesyjne nagie torsy trzech młodych chłopców, które kobieca dłoń głaszcze, oraz apele, by robić zdjęcia aparatem komórkowym. Drugim motywem było damskie selfie twarzy nieco zdeformowane w fotoshopie. Warstwa ideowa była więc dosyć skromna. Za wartość dodaną uznać można wykorzystanie telefonu komórkowego, a właściwie krytykę wirtualności  i sztuczności ludzkich kontaktów. Od strony muzycznej był to utwór o najbardziej profesjonalnie zbudowanej konstrukcji – kompozytorka studiowała m.in. u Krzysztofa Meyera.

Bardziej formalnie potraktował swój utwór Aggregat Leopold Hurt, który „podłączył” przygotowaną wcześniej partyturę nawiązującą do tradycyjnej chińskiej praktyki wykonawczej i wykorzystującej chińskie instrumenty ludowe, do oprogramowania i sprzętu zwykle stosowanego w muzyce techno i rocku. Trudno powiedzieć by wynikło z tego coś powalającego, z wyjątkiem dosyć głośnych brzmień.

Pewne próby przełożenia rzeczywistości realnej na muzyczną i wirtualną podjęła „feministyczna” kompozytorka Neo Hülcker, która zaprogramowała utwór ASMR [tapping] [scraching] [brushing] [whispering], będący w sumie muzyką konkretną złożoną ze szmerów, zgrzytów, szelestów papierów i różnych rodzajów folii. Pojawiło się w sumie oszustwo, bo oficjalnie była to kompozycja na głos, klarnet, cytrę elektryczną, perkusję, wiolonczelę, keyboard i wideo. Jeszcze więcej blagi znaleźć można było w drukowanym w książce programowej tekście, gdzie mowa była o tym, że utwór powinien powodować mrowienie na skórze i w kręgosłupie, jak podczas wizyty u fryzjera (sic!) i że to „udawana intymność, postpornografia, rekontekstualizacja przedmiotów życia codziennego służą(cych) przyjemności i relaksowi”. Wszyscy wykonawcy zmienili nawet swoje kostiumy na bardziej swobodne i kolorowe. Okazało się jednak, że nic z „tych” rzeczy.

Wreszcie na zakończenie koncertu zwinięto ekran i zaprezentowano utwór Alexandra Schuberta  Sensate Focus, w którym głównym czynnikiem formotwórczym było światło pokazujące czworo muzyków (cytra, klarnet basowy, perkusja, wiolonczela) w rozmaitych, często dosyć malowniczych pozycjach, które nadawałyby się np.  na okładkę współczesnej płyty. Kompozytor wyjaśnił znaczenie tytułu, jako określony zestaw ćwiczeń seksualnych. To był pewnie wabik dla głodnej sensacji publiczności. Światło zapalało się i gasło, a muzycy ukazywali się następnie w innej pozycji. Muzyka była tylko mało istotnym dodatkiem. I bardzo dobrze. Na marginesie warto wspomnieć o złamaniu przez obsługę Festiwalu WJ tzw. poprawności kwiatowej, co odnosi się nie tylko do tego koncertu nocnego. Wiązanek jest zwykle mniej niż solistów wykonawców, więc publiczność próbuje rozszyfrować zasadę według jakiej kwiaty są wręczane.


W omawianym występie były trzy panie i czterech panów, ale kwiaty dostała jedna pani i dwóch panów.

Sonja Schmid

Zdarzało się na innych koncertach, że kwiaty wręczone jednemu artyście były mu następnie odbierane i dostarczane innemu. To, że artyści sami przekazywali kwiaty innym wykonawcom można już pominąć, bo tak bywa i na „zwykłych” koncertach. W sumie trzeba to poczytać za zasługę, bo Warszawska Jesień kształtuje w dziedzinie kwiatowej „nowy świecki obyczaj”.

                                                               Joanna Tumiłowicz