Przegląd nowości

„Hugonoci” Giacomo Meyerbeera w Opéra de Nice

Opublikowano: czwartek, 31, marzec 2016 17:05

Pięcioaktowa grand opéra Hugonoci Giacomo Meyerbeera miała swoją prapremierę w Paryżu w 1836 roku i bardzo szybko stała się jedną z ważniejszych pozycji międzynarodowego repertuaru teatrów lirycznych. Obok Fausta Gounoda była najczęściej wystawianą operą na świecie, a publiczność tłumnie wypełniała widownie, aby obejrzeć to dzieło à la française, którego poważny, a nawet tragiczny temat wciąż niestety nabierał niezwykle aktualnego wydźwięku.

Hugonoci,Nicea 1

Chodzi w nim bowiem o przemoc wywołaną mającą podłoże religijne nietolerancją. No cóż, żyjemy dziś w dwudziestym pierwszym wieku, ale wzmiankowany temat znajduje w coraz bardziej intensywny i przerażający sposób wymowną ilustrację w otaczającej nas rzeczywistości. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną Hugonotów to stanowi ona szczęśliwą syntezę tradycyjnej niemieckiej harmonii, włoskiej melodii i francuskiej żywotności.


Warto przecież przypomnieć, że pochodzący z berlińskiej burżuazji pochodzenia żydowskiego Meyerbeer zamienił hebrajskie imię Jakob na włoskie imię Giacomo, aby złożyć hołd krajowi, w którym odnosił pierwsze sukcesy, a następnie zamieszkał w Paryżu, gdzie zakończył swe owocne życie. Ta śmierć zasmuciła cały muzyczny świat, z wyjątkiem Wagnera, którego antysemityzm i zazdrość o tak wielkie powodzenie Meyerbeera stały się dla niego źródłem niezdrowej satysfakcji z powodu odejścia wielkiego kompozytora.

Hugonoci,Nicea 2

Nie przeszkodziło to przecież autorowi Rienziego w czerpaniu inspiracji z twórczości Meyerbeera, która również nie pozostała bez wpływu na kompozycje Verdiego. Zadziwiające jest to, że twórca, któremu zawdzięczamy wspomnianą wyżej grand opéra à la française i formę spektaklu niemalże totalnego, w dodatku odnoszący niegdyś tak błyskotliwe sukcesy, spotkał się z wyjątkowo niesprawiedliwą oceną kolejnych pokoleń. Od niedawna Hugonoci przeżywają wszakże swój powolny renesans, bo pojawiają się czasem na scenach Niemiec, Włoch, wystawiono je w Brukseli i Strasburgu, ale paradoksalnie jeszcze nie w Paryżu. Teraz zaś nową inscenizację rzeczonego dzieła - przygotowaną w koprodukcji z Operą w Norymberdze – pokazano w Operze Nicei, co trzeba przyjąć z dużym podziwem i uznaniem ze względu na rozmach takiego przedsięwzięcia. Otóż mamy tu do czynienia z niezwykle rozbudowanym dziełem, trwającym ponad cztery godziny, łączącym śpiew i taniec, występy solowe ze scenami zbiorowymi i epizodami angażującymi pełny skład chóru. W tym przypadku dokonano pewnych cięć, ale i tak skala trudności realizacji może odstraszyć dyrekcję niejednej placówki lirycznej. 


Wystarczy podkreślić, że obsada wokalna wymaga tutaj niemalże wszystkich typów głosów (w tym „siedem gwiazd”), począwszy od sopranu lirycznego i sopranu koloraturowego, aż do szerokiego wachlarza basów i barytonów. Na wysokości zadania musi też stanąć odgrywająca ogromną rolę w dramaturgii orkiestra, a także zdolny do udźwignięcia złożonej problematyki opery reżyser. Libretto Hugonotów jest podpisane przez Eugène’a Scribe’a i Emile’a Deschamps, ale pracował nad nim też Gaetano Rossi, a nawet sam Meyerbeer. Nie miejsce tutaj na szczegółowe streszczanie treści opery, choć warto wyeksponować jej przewodnie wątki.

Hugonoci,Nicea 3

Oto hrabia de Nevers, katolik żyjący ideą szacunku dla wolności religijnej, zostaje zamordowany przez swoich współwyznawców za to, że przyjął młodego hugonota Raula de Nangisa i za odmowę wzięcia czynnego udziału w masakrze nocy św. Bartłomieja. Zakończenie opery przynosi jednak pewną dozę optymizmu i nadziei, a dzieje się tak za sprawą postawy katoliczki Walentyny, która z miłości do Raoula de Nangisa przechodzi na protestantyzm.  Doskonale zaplanowana struktura dramaturgiczna opery, umiejętnie stapiająca odmalowanie wydarzenia historycznego z kolorytem lokalnym oraz zręcznie konfrontująca sferę publiczną ze sferą prywatną, w połączeniu z porywającą niezwykłym bogactwem, zróżnicowaną i miejscami natchnioną muzyką czynią z Hugonotów pozycję wysoce atrakcyjną, utrzymującą uwagę widza w ciągłym napięciu i niezmiennie wywierającą duże wrażenie. Autor inscenizacji w Nicei: niemiecki reżyser Tobias Kratzer rozgrywa całą akcję w jednej przestrzeni, zaplanowanej przez scenografa (i również kostiumologa) Rainera Sellmaiera, przywołującej atelier artysty-malarza, w głębi której dostrzegamy na horyzoncie sylwetkę paryskiej katedry Notre-Dame.


Początkowo artysta próbuje przedstawić na swoim utrzymanym w stylu neo-klasycznym obrazie temat Abla i Kaina, ale szybko z tego tematu rezygnuje i niecierpliwie odsyła modele. Kiedy do atelier przybywają przyjaciele malarza, puszcza on wodze fantazji i rozmyśla nad tematem wojen religijnych, starając się tym razem namalować scenę zawarcia pokoju pomiędzy katolikami i protestantami. Opanowująca jego twórczą wyobraźnię historia nie daje się jednak ująć w formę dzieła malarskiego, a wychodzące z kadru obrazu postacie stają się żywymi ludźmi. Ów malarz to w rzeczywistości hrabia de Nevers, który na początku spektaklu ogląda na ekranie telewizora brutalne sceny pokazujące radykalnych islamistów w trakcie niszczenia starożytnych zabytków, symbolizujących znienawidzoną przez nich kulturę.

Hugonoci,Nicea 4

Dla reżysera jest to pretekstem do pokazania zgubnych skutków każdego fanatyzmu religijnego, nienawiści i indoktrynacji. Mamy tu zatem po raz kolejny do czynienia z wykorzystywaną już niezliczoną ilość razy przez wielu inscenizatorów koncepcją przeplatania dwóch odmiennych sfer: życia i działalności bohatera opery z historycznymi wydarzeniami. Problem polega jednak na tym, iż w ten sposób często dochodzi do nieporozumień i widz może się w tych dwóch nakładających się na siebie porządkach po prostu pogubić. Na przykład nie zawsze jest jasna sytuacja, w której Małgorzata  de Valois przyjmuje we śnie malarza rolę królowej, a jednocześnie na jawie okazuje się być jego mecenasem i kolekcjonerką, ubraną w amerykańskim stylu współczesnej amatorki sztuki. Duże wrażenie wywiera scena końcowa, podczas której Nevers, zanim zginie z rąk katolików, niszczy wszystko w swoim atelier, jakby dla pokazania, że żadna sztuka nie jest zdolna do przekazania horroru wojny.


Kiedy w finale na widok mecenaski podnosi się, pokazuje jej białe płótno z ogromną plamą krwi, dla podkreślenia, że o przemocy i absurdalnych mordach można już tylko opowiadać poprzez abstrakcyjne znaki. W wizji Kratzera nie brakuje zatem frapujących pomysłów i tym bardziej szkoda, że reżyser nie dopracował gry scenicznej wszystkich protagonistów, pozostawiając ich zbyt często samym sobie.

Hugonoci,Nicea 5

Pod względem wokalnym realizacja w Nicei może dostarczyć wiele satysfakcji. Duży potencjał zdradza w pełni panujący nad swym czysto brzmiącym tenorem Uwe Stickert w roli Raoula de Nangisa, któremu z powodzeniem partneruje ciekawie śpiewająca partię Walentyny Cristina Pasaroiu. Szlachetnie brzmi też sopran Silvii Dalla Benetta, kreującej postać Małgorzaty de Valois, oraz subtelny i czarujący barwnymi niuansami sopran wcielającej się w pazia Urbana Hélène Le Corre. Ponadto podobają się  Jérôme Varnier jako stary sługa Marcel, Marc Barrard w roli Hrabiego de Nevers i Francis Dudziak w partii hrabiego de Saint-Bris. Nieprzyjemnym zgrzytem omawianej produkcji okazuje się być jedynie występ francuskiego dyrygenta pochodzenia greckiego Yannisa Pouspourikasa, który pozbawia dzieło Meyerbeera tak ważnej ekspresji, porywów emocji, unerwionej dramaturgii i epickiego rozmachu. W zamian otrzymujemy brak precyzji i niezdolność do zapanowania nad dużym aparatem wykonawczym, co skutkuje niepokojącym „wymykaniem się” chóru spod ręki kapelmistrza i dość bezbarwną grą Orkiestry Filharmonicznej Nicei. To niestety stanowi wprawiający w zdumienie problem tej pod wieloma względami udanej produkcji.

                                                                                    Leszek Bernat