Przegląd nowości

„Operetka” źle śpiewana

Opublikowano: niedziela, 21, październik 2012 10:04

Reżyserowi Wojciechowi Kościelniakowi nie udało się do końca zepsuć dzieła Witolda Gombrowicza Operetka. Jednak to, czego nie zniszczył twórca przedstawienia, w sumie bardzo solidnie przygotowanego od strony muzycznej, zrobili za niego aktorzy. Ich głosowe predyspozycje były na tyle marne, że zarówno w partiach mówionych, jak i tym bardziej śpiewanych trudno było zrozumieć sens słów.

 

Operetka

Daje to złe świadectwo o szkołach aktorskich, które kształciły młodych adeptów sceny pozbawiając ich ważnej umiejętności warsztatowej (prawidłowego korzystania z aparatu głosowego). Czyżby w szkołach aktorskich zaprzestano pracy nad prawidłową impostacją i emisją. Może z góry zakładano, iż młodzi będą się produkować tylko w filmie lub telewizji.

 


 

W każdym razie na normalnych deskach teatralnych muszą korzystać z mikrofonów, aby się przebić do publiczności, ale nawet to nie spowoduje prawidłowego śpiewania, a nie siłowania się z głosem. Są jeszcze młodzi, widać jak bardzo się starają, lecz podstawowe braki warsztatowe niweczą ogromny wysiłek. Podobno skład aktorski do Operetki został wybrany w specjalnym castingu. Chodziło o to, by wytypować osoby najbardziej umuzycznione i utanecznione. Wybrano jednak tylko osoby przystojne, panie dobrze się prezentujące w eleganckich długich sukniach wieczorowych według projektu Katarzyny Paciorek, oraz pięknie zbudowaną Albertynkę - Karolinę Kazoń, która tradycyjnie paraduje po scenie nagusieńka.

A przecież twórcy przedstawienia chcieli, aby powstał prawdziwy spektakl muzyczny, coś jak parodia klasycznej operetki, w której śpiew towarzyszy na równych prawach słowu mówionemu i stanowi kulminację pewnych sytuacji dramatycznych. Obfitą porcję muzyki przygotował Piotr Dziubek, profesjonalista w tej dziedzinie. Jak sam przyznał muzyka zajmuje ok. 50 proc. czasu w I akcie, a w II i III, które są połączone, wybrzmiewa prawie nieprzerwanie. Ciekawym i ambitnym pomysłem było sprowadzenie całego instrumentarium do dwóch fortepianów grających na żywo tuż przy scenie. Nie ma tutaj żadnych dodatkowych smyczków, perkusji ani instrumentów dętych, tylko dwaj pianiści - Piotr Mania i Marcin Partyka - obaj absolwenci klasy fortepianu jazzowego katowickiej Akademii Muzycznej. To oni stwarzają nastrój monotonii i nudy, jaki gnębi bohaterów dramatu, oni grając rytmy taneczne, np. modnego dziś tanga, zachęcają wykonawców do płynnych ruchów, oni też towarzyszą wszystkim śpiewającym piosenki do tekstów Gombrowicza. Kiedy robią to wspólnie, jak panie „z ludu”, które białymi głosami naśladują „koło gospodyń wiejskich”, jest to jeszcze strawne, ale generalnie wszystkie inne sceny wokalne są porażką. Beznadziejnie, siłując się z nijakim głosem śpiewa główny bohater hrabia Szarm-Modest Ruciński, nic nie lepszy jest Marcin Przybylski jako baron Firulet. Podobnie wypada dyktator mody mistrz Fior, którego odtwarza Anna Czartoryska. Jedynie trzech panów jest w stanie utrzymać się na jakimś poziomie wyrównania głosu i jednej tonacji, to Paweł Tucholski, jako książę Himalaj i dwaj bracia Kamińscy w roli złodziejaszków, a właściwie piesków. Odbiegają na plus od poziomu ogółu, widać, że kiedyś uczyli się śpiewać, choć do prawdziwej operetki im jeszcze daleko. W tym zestawieniu swobodą wokalną wykazała się jedna z pań z chóru aranżując coś na kształt koloratury, ale był to zaledwie incydent.

Zdaniem reżysera Witold Gombrowicz, choć nienawidził wszelkiej sztuczności, przyprawionej gęby i udawania, tolerował a nawet lubił klasyczną operetkę z jej melodyjnymi ariami, tańcami i bzdurną fabułą. Myślę jednak, że takiej tandety, jaką zaprezentowali aktorzy w Teatrze Dramatycznym m.st. Warszawy nie zaakceptowałby. Nie mówiąc już o próbie wypaczenia głównego przesłania tej sztuki przez reżysera.

                                                                            Joanna Tumiłowicz