Jeśli chodzi o Romeo i Julię Gounoda, to istnieje niestety jeszcze i dzisiaj przez niektórych manifestowana tendencja do dostrzegania w tym dziele zaledwie jednej z wielu wersji romantycznej historii kochanków z Werony. A przecież chodzi tutaj o owoc wieloletnich przemyśleń twórcy, o kompozycję wymykającą się w warstwie dźwiękowej wszelkim nawiązaniom do epoki elżbietańskiej, natomiast głęboko osadzonej w funkcjonującym w świadomości zbiorowej micie. W dodatku Charles Gounod, uciekając się między innymi do subtelnego mieszania gatunków, czyli do swoistego eklektyzmu stylistycznego, zapowiada w tym dziele nowy model, uwalniającej się stopniowo od konwencji opery historycznej, sztuki lirycznej.
W jak zawsze świetnie zredagowanej książeczce programowej Lionel Pons wyraża swoje zdziwienie faktem, że Romeo i Julia staje się czasem obiektem oskarżeń o mocne wpływy wagneryzmu, co zdaniem francuskiego muzykologa jest o tyle absurdalne, iż lekkość orkiestracji i zapewniona ciagłość melodyczna zaprzecza właśnie twórczym założeniom mistrza z Bayreuth. Mamy tu zatem do czynienia - powtórzmy to raz jeszcze - nie ze zwykłą adaptacją sztuki Szekspira, lecz ze zdecydowaną zapowiedzią tego, co w niedalekiej przyszłości będzie stanowiło o specyfice francuskiego repertuaru lirycznego.
Przypomniana w Marsylii inscenizacja Arnauda Bernarda potwierdza wszystkie swoje - chwalone już w Lozannie - walory: zgodność warstwy wizualnej z dyskursem muzycznym, położenie akcentu na brutalność rzeczywistości, w której rozgrywają się opowiadane wydarzenia, a zrezygnowanie z powierzchownych i ckliwych sentymentalizmów. Jeszcze raz też zdają egzamin przybliżające się do naszych czasów kostiumy Bruno Schwengla i ograniczone do niezbędnego miniumum dekoracje tego samego twórcy. Godną podkreślenia zaletą koncepcji scenograficznej jest moim zdaniem przede wszystkim to, że pozostawia ona wykonawcom dużo wolnej przestrzeni scenicznej, którą muszą oni wypełnić swoją osobowością, grą sceniczną i śpiewem. Nic tutaj nie odrywa naszej uwagi, nie rozprasza, koncentrujemy się bowiem na tragicznych losach rozbijającej się o dzielącą obie rodziny nienawiść miłości.
Partię Romeo śpiewa - podobnie jak w Lozannie - dwudziestoośmioletni i pochodzący z Rumunii tenor Teodor Ilincai, którego głos stale się rozwija, nabiera szlachetnego zabarwienia i pewności technicznej (na przykład bezbłędna interpretacja arii Ange adorable i Ah, lève-toi, soleil) . Młody artysta tak bardzo się angażuje w kreowaną rolę i czerpie tak wielką radość z muzykowania, że czasami jest zmuszony stosować samokontrolę, aby zbyt silny wolumen dźwięku nie zakłócał równowagi całego wykonania. Taki jest jednak przywilej młodości, dzięki której Ilincai czyni budowaną przezeń postać tak bardzo poruszającą i wiarygodną. Obok niego występuje, znana już melomanom na niemalże całym świecie, włoska sopranistka Patrizia Ciofi, której dziewczęca, cierpiąca, wszak z nieprawdopodobną determinacją walcząca o swoje szczęście Julia nie może żadnego słuchacza pozostawić obojętnym. A przecież ta rola wymaga najwyższej próby umiejętności wokalnych, rozpiętych pomiędzy lekką, wirtuozowską i plastyczną wirtuozerią z jednej strony, zaś z drugiej - solidną, "gęstą" dramaturgią. Wszak Patrizia Ciofi to prawdziwa profesjonalistka, która każdym gestem, ruchem czy spojrzeniem odmalowuje sylwetkę psychologiczną tej mitycznej postaci, unikając zarazem jakiegokolwiek przerysowania, popadania w patos i nadmierną ekspresję. Tym większy wzbudza to szacunek, że włoska artystka, niezależnie od imponującego już dorobku w zakresie sztuki lirycznej, śpiewa rolę Julii po raz pierwszy w swej karierze. Obok wymienionej dwójki podobają się też Isabelle Vernet (Gertruda), Nicolas Testé (Brat Laurenty), Pierre Doyen (Merkucjo) i Bruno Comparetti (Tybalt). Ponadto duże wrażenie wywiera doskonały występ pochodzącej z Portugalii Eduardy Melo obsadzonej w "spodenkowej" roli sprytnego Stefano, przypominającego pod pewnymi względami mozartowskiego Cherubina.
Na pewno warto uważnie śledzić świetnie się zapowiadającą karierę tej młodej wokalistki, która w styczniu przyszłego roku będzie na przykład śpiewała w Lizbonie swoją pierwszą Despinę. Przykro powiedzieć, że jedynym słabym elementem tej znakomitej obsady solistów jest skądinąd bardzo w przeszłości ceniony baryton Jean-Philippe Lafont, rozczarowujący - nie po raz pierwszy - rozchwianym głosem o matowej barwie i podstawowymi problemami techniczno-emisyjnymi, świadczącymi o tym, że ten popularny niegdyś we Francji artysta powinien na poważnie zacząć myśleć o zakończeniu czynnej działalności scenicznej.
Duże brawa należą się stojącemu na czele Orkiestry i Chóru Opery w Marsylii Luciano Accocelliemu, absolwentowi rzymskiego Konserwatorium Santa Cecilia i Królewskiej Akademii Muzycznej w Kopenhadze, laureatowi prestiżowych konkursów muzycznych i wieloletniemu asystentowi Daniele Gattiego. Gwarantuje on idealne współbrzmienie całego aparatu wykonawczego, ciekawe kontrasty dynamiczno-kolorystyczne, odpowiednie uwydatnianie momentów lirycznych, ale bez "rozrzedzania" dramaturgii opery. Giętkość frazy, odpowiednie budowanie napięć i niezbędna głębia brzmienia orkiestry, a zarazem formalne zdyscyplinowanie, przejrzysta konstrukcja i muzyczna wnikliwość to główne cechy tej zajmującej interpretacji, w pełni oddającej sprawiedliwość słynnemu, a nie zawsze właściwie ocenianemu dziełu.