Przegląd nowości

„Halka”w Operze Królewskiej

Opublikowano: poniedziałek, 04, marzec 2024 08:02

Już ponad dwa wieki towarzysząca losom Polaków narodowa opera Halka powstawała stopniowo, od domowego wykonania koncertowego w roku 1848 w Wilnie i pierwszego scenicznego w 1854 roku (stąd dwuaktowa wersja wileńska), aż po tryumfalną premierę warszawską 1 stycznia 1858 roku czteroaktową, z dopisaną oracją Stolnika, arią „Gdybym rannym słonkiem”, mazurem, tańcami góralskimi i dumką „Szumią jodły na gór szczycie”, tłumnie oglądaną i słuchaną przez wszystkie pokolenia zniewolonych Polaków w kraju i na emigracji, a potem już w wolnej Polsce, a szczególnie tej Ludowej, gdzie grano ją najczęściej, uważając za świętość narodową, w socjalistycznej przecież Ojczyźnie.

 

Aż przed kilkoma laty Mariusz Treliński  uczynił z niej pośmiewisko w Wiedniu, umieszczając akcję w jakiejś drugorzędnej knajpie z Jontkiem kelnerem i Halką – pomywaczką.

 

Obecnie zabieg ten powtórzył w Operze Królewskiej Wojciech Adamczyk, „uwspółcześniając” tzw. wersję wileńską. Nie zmieniając oryginalnego tekstu Włodzimierza Wolskiego (tego by jeszcze brakowało!), wszystko zaczyna się w Urzędzie Stanu Cywilnego, gdzie przy dźwiękach zaręczynowego poloneza z wersji oryginalnej, podpisywany jest kontrakt ślubny, a ojciec błogosławiąc parę młodą śpiewa: „Niech więc wola Twoja Panie, ojcze z nieba , stanie się!”, jakby to było w kościele.

 

Owszem, w finale jest kościół, ale oszalała z miłości Halka nie próbuje podpalić go i rzucić się w nurty rzeki (tak jak w oryginale), tylko wyśpiewawszy swe samobójcze zamiary podchodzi do orkiestronu, schodzi na widownię, przedziera się przez rzędy skonsternowanej publiczności i wychodzi na zewnątrz Teatru Królewskiego w Starej Oranżerii w Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie, ul. Agrykola 1.

 

Przedtem jest jeszcze Jontek prowadzący luksusowy motocykl, bo zapewne dyrektor Marek Kwiatkowski zabronił jeżdżenia nim po tak cennym zabytkowym obiekcie. Są dwaj eleganccy ochroniarze, publicznie zażywający narkotyki i pilnujący parę młodą, bo Cześnika (a nie Stolnika, jak w wersji warszawskiej), stać na to i na wiele innych rzeczy.

 

Szkoda mi czasu i miejsca, aby opisywać pozostałe głupoty, którymi reżyser obdarzył tę wileńską Halkę, odwalając chałturę w teatrze operowym, bo w realizacjach telewizyjnych, a zwłaszcza serialach wykazuje o wiele więcej rozumu. Gdyby chociaż – jak Treliński w Wiedniu – chciał zaistnieć w aktualnej – choć chwilowej – modzie na uwspółcześnianie.


Ale on, ten grafomański i bezsensowny scenariusz nie trzymający się zupełnie tekstu Wolskiego i muzyki Moniuszki, spisał na kartce i dał do podpisu komu trzeba, aby zarejestrować go w ZAIKS-ie i pobierać tantiemy, choć reżyserowi się one nie należą.

 

Dyrektor Andrzej Klimczak, mój młodszy kolega, który przed laty pod moją dyrekcją śpiewał w chórze Opery Wrocławskiej, dał się wpuścić w niezłe maliny. Od kilku lat kontynuując dzielnie idee pomysłodawcy i założyciela Opery Królewskiej, wybitnego reżysera Ryszarda Peryta, zaryzykował przypomnienie wileńskiej Halki jako ciekawostki i źródła powstania wersji warszawskiej, tak silnie wbudowanej w edukację Polaków, nasze dziedzictwo kulturalne i dobro narodowe. Dzięki reżyserowi Adamczykowi nic z tego nie wyszło i należy natychmiast przegonić go z teatru operowego na cztery wiatry.

 

Pozostała jednak, widoczna w czasie przebiegu tego nieszczęsnego spektaklu solidna i fachowa praca teatralna, zwłaszcza w jego warstwie muzycznej i wokalnej. Już od pierwszych taktów uwertury zabrzmiała wysoka muzyczna jakość wykonania przez profesorów orkiestry pod wodzą Dawida Runtza – młodego dyrygenta, którego pilnie obserwując podejrzewam, że mimo dobrego kontaktu ze śpiewakami, ma dużo większe skłonności do repertuaru symfonicznego. Spytam o to Antoniego Wita, jego czcigodnego Profesora, obchodzącego właśnie – podobnie jak ja, okrągłe – nie powiem które – urodziny.

 

Wokalnie podobała mi się cała obsada solistów. Począwszy od wybitnego Adama Kruszewskiego (Cześnik), Anny Farysej (Zofia), Roberta Szpręgiela (bardzo dobry Janusz) i Kamila Zdebla (w tej wersji barytonowy Jontek, o głosie pięknym i porywającym).

 

Natomiast wręcz zaskoczeniem pozostaje odtwórczyni roli tytułowej Natalia Rubiś, o której dotąd nie słyszałem, ale po wysłuchaniu i zobaczeniu do czego jest zdolna, stawiam w rzędzie najwybitniejszych odtwórczyń moniuszkowskiej heroiny naszych (moich) czasów, począwszy od Antoniny Kaweckiej, Marii Fołtyn, Haliny Słoniowskiej, Hanny Rumowskiej, Krystyny Kujawińskiej i Barbary Zagórzanki.

 

Miejmy nadzieje, że Natalia Rubiś wystąpi wkrótce gdześ jako Halka w stroju góralskim, w otoczeniu społeczności tatrzańskiej, na tle pejzażu górskiego, wyśpiewując nutami Moniuszki polską niedolę poprzez pokolenia kultywujące naszą tradycję narodową, do której będzie przyczyniać się – miejmy nadzieję – także Opera Królewska.

                                                                Sławomir Pietras