Trudno zgadnąć czy autor tekstu Limby Piotr Rowicki inspirował się dramatem Wspólnota mieszkaniowa, albo filmem Właściciele – czeskiego autora Jiřiego Havelki. W każdym razie wykorzystał podobny mechanizm, gdzie zebranie lokatorów osiedlowej kamienicy albo wspólnoty staje się pretekstem do pokazania problemów nurtujących całe społeczeństwo.
Wrocławski teatr Układ Formalny, który góruje nad innymi firmami tego typu artystycznym impetem, wystawił pozornie banalny komedio-dramat, w którym dobrane nieprzypadkowo jednostki stają się symbolami różnych grup społecznych, ostatnio nazywanych u nas plemionami. Mamy więc proto-aktywistkę, lesbijko-ekolożkę, brutalnego narodowca, zakamuflowanego księżula, małżeństwo aktora i nauczycielki z 8-letnim, ale nie pojawiającym się na scenie synem, przedstawiciela tajnych służb spowinowaconego z biznesem oraz Ukraińca pracującego u nas na trzech etatach.
Zapewne niejeden socjolog dosypałby do tej ludzkiej menażerii jeszcze parę charakterystycznych typów, ale istoty polskich podziałów i tak by to zasadniczo nie zmieniło. Takie grubą kreską zarysowane i kontrastowo zróżnicowane role musiał wziąć na siebie cały skład aktorski teatru Układ Formalny, a więc: Alicja Czerniewicz, Wiktoria Czubaszek, Paulina Mikuśkiewicz, Przemysław Furdak, Jerzy Górski, Adam Pietrzak, Rafał Pietrzak oraz Maciej Rabski.
Cała ta utalentowana i perfekcyjna technicznie ósemka ani na sekundę nie daje sobie wytchnienia, aż iskry się sypią. Reżyser Piotr Ratajczak dokręcił im śrubę „na maxa” i te 90 minut spektaklu granego bez przerwy wciska publiczność w krzesła, a z aktorów wyciska siódme poty.
Inscenizacja przechodzi od dosyć realistycznie zaaranżowanego zebrania, które ma w sobie coś z Barei a nawet z Piwowskiego z Rejsu, do udramatyzowanej kłótni, piętrowych oskarżeń i hejtu, by poprzez fazę opracowanego choreograficznie szaleństwa zakończyć się para-religijnym obrzędem wspólnego sadzenia małego drzewka, tytułowej limby, którą osiedle „wylosowało” w ramach jednego z unijnych programów społecznych. Choć zebranie przebiega w obojętnej emocjonalnie, wynajętej sali ćwiczeń fitness, ale zatacza tematycznie coraz szersze i głębsze poziomy percepcji. Pojawia się nawet duch, jakby Wernyhora z Wesela i nie może się obyć bez chocholego tańca, któremu oryginalną choreografię przekazał Arkadiusz Buszko.
Tego co się dzieje w sercach mieszkańców hipotetycznego osiedla nie daje się pokazać w inny sposób, jak tylko tańcem, światłami, dymem i oczywiście walącą po uszach głośną muzyką. Dodatkowo osobną taśmę trzeba było uruchomić, jako podkład do erotycznego tańca męskiego odbywanego w lokalu przez Chippendalesa. Autor dźwiękowego opracowania Tymoteusz Witczak to także nie żaden amator, ale absolwent Wydziału Kompozycji, Dyrygentury, Teorii Muzyki i Muzykoterapii Akademii Muzycznej we Wrocławiu.
Prócz zwyczajowej porcji rocka kazał też ubogacić ceremonię dzielenia się opłatkiem wspólnym śpiewaniem, „zajebiście” nieczysto, tradycyjnej polskiej kolędy, a także wprowadził na scenę mikroskopijny instrument, pozytywkę poruszaną korbką grającą motyw Ody do radości Beethovena – tutaj symbolizującej Hymn Unii Europejskiej.
Z tej melodii najbardziej zadowolony jest oczywiście aspirujący do naszej współnoty przedstawiciel Ukrainy. W sumie więc ten skromny spektakl, w zaaranżowanej przestrzeni wrocławskiego Centrum na przedmieściu, daleko wykroczył poza możliwości dzielnicowej instytucji samorządowej i dosięgnął głębi polskiego zbiorowego bytu. I jeśli ktoś w trakcie tego teatralnego wieczoru się zaśmiał, to może po chwili zrozumiał, że to być może on sam dostarczył artystom powodów do uciechy.
Joanna Tumiłowicz